I w tę właśnie piętę ugodził go nasz młodociany Parys.
Był Alosza młodzieńcem cudownej urody, lecz urody nie męskiej, raczej dziewczęcej: kędzierzawy, o gęstych brwiach, z puszystymi, prześlicznie wygiętymi rzęsami, z brzoskwiniowym puszkiem na różowych policzkach. Należał, jednym słowem, do tej rasy pięknisiów, którzy bardzo długo się nie starzeją, do czterdziestki zachowując świeże kolory twarzy i lśniącą cerę, za to potem zaczynają szybko więdnąć i marszczyć się niczym nadgryzione i zapomniane jabłko. W swych niezbyt zaawansowanych latach Alosza wydawał się jeszcze młodszy, niż był rzeczywiście – istny paź Cherubin. Dlatego kiedy wystroił się w najlepszą suknię siostry, nałożył wspaniałą perukę, przykleił sobie muszkę i upiększył wargi szminką, zrobiła się z niego taka przekonująca szelmutka, że lubieżny pan profesor po prostu nie mógł nie zwrócić na nią uwagi, tym bardziej że pokuśliwa panna jak na złość przechadzała się w pobliżu willi jego magnificencji. Nosaczewski wysłał do miłośniczki spacerów kamerdynera. Ten zameldował, że mamzela rzeczywiście jest z tych spacerujących, ale bardzo wybredna, a po ulicy Paryskiej przechadza się nie dla zarobku, tylko żeby ruchu zażyć. Satyr nakazał wobec tego służącemu, by jak najszybciej zaciągnął na nim gorset, nałożył atłasową kamizelkę i aksamitny surdut ze złotymi iskierkami i udał się prowadzić negocjacje osobiście. Czarodziejka śmiała się, strzelała nad wachlarzem błyszczącymi oczkami, ale odwiedzenia jego magnificencji odmówiła i wkrótce oddaliła się, zupełnie zawróciwszy w głowie uczonemu mężowi. Przez dwa dni pan Serafim nie ruszał się z domu na krok i tylko wciąż wypatrywał z okna, czy nimfa nie pojawi się znów. Pojawiła się – na trzeci dzień. Tym razem jednak dała się przekonać perspektywą szafirowego pierścionka, który miał być dodatkiem do dwustu rubli. Ale postawiła warunek: kawaler ma wynająć najlepszy numer w hotelu „Sans Souci”, zakładzie luksusowym, ale nieco wątpliwej reputacji, i zjawić się tam na spotkanie o dziesiątej wieczorem. Uszczęśliwiony Nosaczewski na wszystko się zgodził i za pięć dziesiąta, z ogromnym bukietem róż w ręku, stukał już do drzwi zawczasu zamówionego apartamentu. W bawialni płonęły dwie świece i pachniało wschodnimi wonnościami. Zgrabna, wysoka postać w bieli wyciągnęła do prorektora ręce, ale natychmiast ze śmiechem odskoczyła i wszczęła z konającym z pożądania Nosaczewskim lekki flirt, polegający na kokieteryjnym bieganiu wokół stołu, a kiedy zalotnik kompletnie się zasapał i poprosił o litość, postawiono mu ultimatum: ma bezwzględnie wypełniać wszystkie zalecenia zwyciężczyni. Jego magnificencja chętnie skapitulował, tym bardziej że warunki wyglądały kusząco: piękność osobiście rozbierze kochanka i wprowadzi go do buduaru. Drżąc od rozkosznego oczekiwania, Nosaczewski pozwolił lekkim, szybkim palcom zdjąć z siebie całe ubranie. Nie sprzeciwił się też, kiedy pomysłowa panienka obwiązała mu oczy chusteczką, nałożyła na głowę koronkowy czepeczek, a zreumatyzowane kolano obwiązała różową podwiązką. – Idziemy do przybytku marzeń, kaczorku – szepnęła podstępna kusicielka i zaczęła popychać oślepionego prorektora w stronę sypialni. Uczony usłyszał skrzyp otwierających się drzwi, następnie otrzymał całkiem solidnego szturchańca w plecy, przebiegł kilka kroków i omal nie upadł. Drzwi z tyłu zatrzasnęły się. – Pupeczko! – zawołał ze zdziwieniem Serafim Wikientjewicz. – Laluniu! Gdzie jesteś? W odpowiedzi gruchnął zgodny śmiech tuzina męskich krtani i niezbyt zgrany chór ryknął: Przybył do nas nasz przemiły Pan Serafim ko-cha-ny! A dalej już zupełnie okropnie, z miauczeniem i wyciem: Sima, Sima, Sima, Sima, Sima, Sima, Pij do dna, pij do dna, Pij do dna! Przerażony Nosaczewski zdarł z oczu przepaskę i zobaczył, że na ogromnym łożu a la